W związku z tym, że czekała mnie jutro kilkugodzinna wyprawa, postawiłam dzisiaj na relaks i odpoczynek.
Wybrałam się na Nett Point, czyli ten punkt wypoczynkowy dla Ponapejczyków. Miałam ochotę popływać, więc było to idealne miejsce.
Pomyślałam, że pójdę na nogach pomimo upału, a po drodze złapię taksówkę. Zazwyczaj nie ma z tym problemu, bo jest ich wszędzie pełno, jednak tym razem akurat żadnej nie było na horyzoncie.
Z taksówkami to tutaj ciekawa sprawa. Czasem śmieszna, czasem irytująca. U nas zamawiając taksówkę, po prostu wsiadasz i jedziesz.
Tutaj albo łapiesz taxi na ulicy, albo czasem sami kierowcy proponują podwózkę. Najprawdopodobniej, kiedy się wsiądzie, to ktoś już w niej będzie, a jak nie, to ktoś po drodze się dosiądzie. Wysiadka zależy od kolejności wsiadania, bądź od tego czy miejsce wysiadki jest po drodze. Bywa to męczące, jeśli chce się szybko gdzieś dojechać, a po drodze zabiera się i wysadza co chwila kogoś innego.
Jeśli przestawisz się na tryb „island life” i nie zależy ci na zorganizowaniu, to taksówki są ciekawym środkiem transportu. Poznaje się ludzi, a czasem kierowca poopowiada o życiu lub miejskich mitach i legendach – tak jak mnie Paul, kiedy wiózł mnie do Stawu Węgorzy.
Natomiast jeśli jesteś zorganizowany, to takie obsuwy czasowe potrafią denerwować.
Tak na marginesie jeszcze wspomnę, że otwieranie drzwi podczas jazdy nie oznacza potencjalnego samobójcy – to tylko ktoś będzie spluwał betel 😀
Wozy na wyspie, to wozy amerykańskie i japońskie. O ile z tymi pierwszymi nie ma problemu, to te drugie nie są przystosowane do ruchu prawostronnego, więc wyprzedzanie tutaj bywa tyle zabawne co i straszne XD
Idąc do Nett Point, kiedy już straciłam nadzieję na złapanie taksówki, to właśnie wtedy zatrzymał się przy mnie samochód. Siedział w nim… Flavio.
Cóż, wyspa jest mała 😀
-Gdzie idziesz?-
-Na Nett Point a ty?-
-Jadę zobaczyć Petroglify, byłaś?-
I tak żeśmy się rozgadali, że nawet nie zauważyliśmy z początku, iż nasz taksówkarz zjechał gdzieś z drogi. Okazało się, że mnie przesadzą do wozu jego żony, a on sam pojedzie z Flaviem. Winer, tak wymawiałam jego imię, choć pisowni nie jestem pewna, oraz jego żona Kanasae to małżeństwo, którzy pracują jako taksówkarze.
Umówiłam się z Flaviem, że w drodze powrotnej z Petroglifów przyjedzie do mnie na Nett Point i tam się spotkamy.
Myślicie, że na Nett Point dojechałam szybko, bo byłam już zaledwie 10 min od tego miejsca?
A skąd! 😀
Kanasae zawróciła i pojechała z powrotem do centrum Kolonii, żeby odebrać dzieci ze szkoły. Było to lepsze rozwiązanie, ponieważ najpierw mieliśmy je odebrać, potem podrzucić mnie i na sam koniec dzieci gdzieś dalej. Dlatego ja byłam tą osobą „wyrzucaną” po drodze 😀
W samochodzie siedziała już jedna dziewczynka. Miała na imię Paris i była urocza. To jedna z siostrzenic Kanasae, a wierzcie mi że miała ich sporo. Nawet Clatwin okazała się być jej rodziną.
Podjechaliśmy pod szkołę, tam gdzie znajdował się pomnik Kubarego, choć z tyłu budynku. Oczywiście dzieci nie wyszły od razu, więc czekaliśmy i rozmawialiśmy. Ponieważ miałam przy sobie jeszcze bransoletkę z bursztynu, to podarowałam ją Paris. Temat rozmowy zszedł na moje jutrzejsze plany wyprawy na sześć wodospadów. W kwestii pieniędzy okazało się, że Kanasae zabierze mnie tam taniej. Zgodziłam się, bo w sumie czemu nie, a wyglądała na fajną kobietę. Bardzo wesoła i nie przestawała gadać lub śmiać się.
W końcu wszystkie latorośle się zebrały i mogliśmy ruszyć na Nett Point. Samochód z takim obciążeniem miał nieco problemów, ale udało nam się dojechać. W międzyczasie ja i Paris zafascynowane patrzyłyśmy na lądujący samolot, co w takich okolicznościach było niesamowitym widokiem.
Kiedy się pożegnaliśmy, znalazłam sobie miejsce pod palmą, by mieć choć odrobinę cienia.
Nett Point to raczej kamieniste miejsce. Zejście do wody i samo dno jest wyłożone kamieniami, dlatego wchodząc tam popływać nie zdejmowałam klapków.
Pohnpei zasadniczo nie ma rajskich plaż, jakie spodziewamy się spotkać na wyspie na Pacyfiku. Pohnpei to ogród Mikronezji – zielono, zielono i jeszcze bardziej zielono. Gdzieniegdzie błękit oceanu i nieba. Żeby zobaczyć te rajskie plaże należy popłynąć łodzią na okoliczne wysepki, na przykład jak ta, na której byłam z moim młodym kapitanem.
Nie pływałam także w kostiumie kąpielowym. Tutaj nie zobaczy się roznegliżowanych kobiet. Mężczyzn też, choć oni czasem zdejmują koszulki. Najczęściej ludzie kąpią się w koszulkach i szortach. W sumie była to miła odmiana od atakujących zewsząd nagich części ciała w naszym zachodnim świecie…
Było bardzo przyjemnie popływać w tych wodach. Trzymałam się brzegu, bo wystarczył jeden krok i dna już można było nie czuć pod stopami. Nie chciałam ryzykować utonięcia na końcu świata… Zresztą nie miałam potrzeby odpływać daleko.
Spędziłam tam już jakiś czas, a Flavia nadal nie było…
Pomyślałam, że może był zmęczony i postanowił wrócić do hotelu. Zebrałam się i cała mokra, wolnym krokiem zmierzałam do hotelu. Oczywiście właśnie wtedy nadjechała taksówka i zza szyby zauważyłam zwariowanego Włocha, mojego towarzysza w dniu dzisiejszym.
Spędziliśmy ze sobą trochę czasu. Pływaliśmy, rozmawialiśmy – o podróżach, o mnie, o nim, o Pohnpei i reszcie świata.
-Masz coś przeciwko jeśli zapalę?- zapytał.
-Dlaczego miałaby mieć coś przeciwko?- zdziwiłam się.
-Nie wiedziałem jak zareagujesz, kiedy zapalę- uśmiałam się. Dlaczego miałoby mnie interesować czy ktoś pali czy nie. Jego sprawa.
No ale żeby dodać mu otuchy, że ja nie gryzę, porosiłam by mnie poczęstował papierosem. Nie palę od półtora roku, ale w takich okolicznościach nie miałam problemu, by złamać abstynencję. Rzucenie palenia nie sprawiło mi żadnych problemów, teraz dziwnie się poczułam smakując Camela na końcu świata.
-Poczekamy na zachód słońca, czy będziemy się zbierać?- spytałam.
-Możemy poczekać, nie mam nic przeciwko-
Ja w sumie też nie miałam, choć planowałam wrócić wcześniej, by móc się wyspać. Jutro musiałam wstać wcześnie, bo na 8.00 umówiłam się z Kanasae. Ale jak jest okazja to należy z niej korzystać.
Zachód słońca nie okazał się być zbytnio imponujący. Chmury posuły ten wyczekiwany spektakl, jednak przyjemnie spędzony czas w towarzystwie Flavia mi to wynagrodził. Kiedy Włoch zdjął koszulkę, zauważyłam jego tatuaże. Mówił mi, że bardzo lubi podróżować po wyspach Pacyfiku. Nie zdziwiło mnie więc, że na ciele miał tatuaże nawiązujące do kultury mieszkańców tej części świata.
Wkrótce potem zaczęło się ściemniać, wyruszyliśmy więc w drogę powrotną. Był uroczy wieczór, kiedy szliśmy drogą przez dżunglę. Nie było nawet późno, bo na wyspie zmrok zapada po 19.30, dlatego szybko otoczyła nas ciemność.
Mieliśmy dzwonić po taksówkę, ale tak się złożyło, że akurat jechał jakiś samochód. Flavio załapał stopa, który zabrał nas do samej Kolonii.
Pod hotelem musieliśmy zdecydować czy iść się przebrać i wtedy pójść coś zjeść, czy może raczej iść od razu. Zdecydowaliśmy się na to drugie, pomimo iż nasze ubrania były mokre, dlatego wcale nie było nam wielce komfortowo. Kto by się tym jednak za bardzo przejmował? 😀
Przechodziliśmy obok targu rybnego, a że były tam różne cudeńka to chwilę nam zajęło by się im poprzyglądać. Wielkie tuńczyki, kraby, niebieskie ryby… Chciałoby się spróbować wszystkiego.
Skierowaliśmy się do restauracji na ryby właśnie i zamówiliśmy dwa rodzaje – jedną dla mnie, drugi rodzaj dla niego. Dzięki temu mogliśmy się wymienić i spróbować dwa rodzaje rybek. Gadaliśmy i śmialiśmy się. W zasadzie raz, kiedy mu powiedziałam o tym, że jadłam tutaj pizze hawajską, zaczęliśmy się tak śmiać, że prawie się z tego śmiechu popłakałam. No tak, powiedz Włochowi, że lubisz hawajską pizze… XD Przyznam jednak, że tak szczerze nie śmiałam się od bardzo dawna… Może to wpływ wyspiarskiego życia, ale zaczęłam sobie zdawać sprawę, że bycie szczęśliwym jest o wiele lepsze niż ciągłe zamartwianie się, które to jako Polacy mamy we krwi.
Wróciliśmy późno…
Wzięłam prysznic i położyłam się do łóżka. Jutro czekała mnie wyprawa do sześciu wodospadów.