Miałam dziś męczący, ale i cudowny dzień. Dość wcześnie wstałam (jak na mnie :P), bo miałam dziś w planie powspinać się trochę na wyspie Sokehs, ze szczytu której miał się rozciągać niesamowity widok na ocean i całą wyspę.
Restauracja była zamknięta, dlatego też nie zjadłam śniadania, lecz poszłam do marketu po coś do jedzenia i zapas wody na podróż. Na szybko wypiłam jogurt i udałam się do biura turystycznego, żeby zaopatrzyć się w mapy Sokehs. Następnie powolnym krokiem zmierzałam ku celowi. W biurze zapytałam, ile mniej więcej zapłacę za taksówkę. Okazało się że… około 2 dolary XD Cóż, raczej obstawiałam około 20, a nie takie groszowe sprawy 😀 Gdy więc zatrzymał się przy mnie pan i spytał o podwiezienie, to się zgodziłam i wsiadłam do jego taksówki.
Naczytałam się, że wielu taksówkarzy… no delikatnie rzecz ujmując – słabo przestrzega przepisów 😀 Z tym jednak jechało mi się bardzo dobrze. W samochodzie był jeszcze jeden pan oraz kobietka, która siedziała ze mną z tyłu.
Początkowo mieli mnie zawieźć do końca asfaltowej drogi. Zatrzymaliśmy się tam i mój kierowca chwilę porozmawiał ze znajdującym się tam policjantem. Ten z kolei spytał mnie, czy wybieram się tam sama. Wydało mi się to dziwne, ale uznałam, że po prostu monitorują kto idzie na szczyt, żeby w razie problemów zareagować jeśli ktoś nie zejdzie.
Kiery wyruszyłam dalej sama pod ogromną górkę, a jak się okazało był to dopiero początek, mój kierowca pojechał za mną i zabrał mnie znów do wozu 😀 Na moje szczęście, bo gdyby nie to, to chyba bym tam szła wiele godzin, a i tak nie jest pewne, czy wystarczyłoby mi sił na dotarcie 🙂
Dojechaliśmy najdalej jak się dało dojechać samochodem. Same widoki podczas jazdy już robiły wrażenie. Soczysta zieleń, bujna roślinność, wysokie palmy, a w oddali ocean i zacumowane na nim statki… Takich widoków nie widuje się codziennie!
Kobietka siedząca ze mną z tyłu śmiała się z mojego podekscytowania XD Dla niej to codzienność, dla mnie… niesamowitość.
Zapłaciłam kierowcy podwójną stawkę i podarowałam mu breloczek z Polski – nie wiem czy ktokolwiek na wyspie ma pojęcie, gdzie znajduje się mój kraj, dlatego zawsze dodaję, że jestem z Europy, a nie tylko z Polski hehe To powinno ich jakoś ukierunkować 🙂 Pośród Amerykanów i Japończyków chyba stanowię jakąś miniatrakcję 😛
Kiedy się pożegnałam z towarzyszami podróży, żałowałam, że nie umówiłam się z panem taksówkarzem na środę, na wyjazd do stawu z węgorzami. Miałam wynająć samochód, ale w sumie teraz chyba wolę korzystać z taksówek. Nie dość, że dam zarobić lokalnym mieszkańcom, to jeszcze mam w pakiecie miłą rozmowę i trochę informacji o okolicy.
Kolejny etap – to etap „idź w górę, bo inaczej się stoczysz w dół” XD Stroma droga prowadząca w górę, przy tak wysokiej temperaturze dała mi się we znaki. Ostatecznie przyjęłam metodę małych kroczków, co było trafione, bo posuwałam się wciąż naprzód i nie musiałam się śpieszyć. Nikomu nic nie musiałam udowadniać, tylko iść swoim tempem, przy czym trzymałam się prawej strony, bo idąc z lewej wystarczyło małe potkniecie i czekałby mnie długi lot w dół…
Gdy wreszcie dotarłam do płaskiego odcinka musiałam zrobić przerwę… Dosłownie byłam cała mokra, więc chusteczkami wycierałam pot z twarzy i rąk. Moja czerwona od wysiłku twarz też nie wyglądała seksownie XD Od razu mi przyszło na myśl, jak bardzo fejkowe są te wszystkie zdjęcia z Instagrama, gdzie jakaś piękna kobieta pozuje na tle palmy, plaży, oceanu itp. W normalnym warunkach ta panna by się roztopiła razem z całym tym makijażem, a z jej fryzury zostały spocone pasma włosów… No, ale ja wiem, że Instagram to paskudne miejsce – niestety niektórzy wierzą, że te zdjęcia to rzeczywistość
Po odpoczynku ruszyłam dalej i dotarłam do pozostałości japońskich z czasów II wojny światowej.
Te japońskie działa, które się tam znajdują, trzeba przyznać że robią wrażenie. Choć w zasadzie militaria mnie nie interesują, to kiedy człowiek natrafia na takie perełki pośrodku dżungli – ogromną broń pożeraną przez rdzę, pośrodku lasów tropikalnych, w których byłam sama… No, interesujące przeżycie 🙂 Artefakty przeszłości na wyciągnięcie ręki…
Pamiętajmy, że Pohnpei było po rządami Japończyków. Potem wyspy przeszły w ręce Amerykanów. Cała historia Mikronezji oraz „tego przechodzenia” w rąk do rąk jest całkiem ciekawa. Czytałam o walkach Amerykanów z Japończykami na Marianach, czytałam o bombach atomowych rzucanych przez tych pierwszych na Wyspach Marshalla, czytałam o różnych operacjach wojskowych, a nawet o zakopanym skarbie na jednej z wysp Mikronezji, którego do dziś nie odnaleziono 🙂 Kiedy my przeżywaliśmy koszmar II wojny światowej w Europie, w drugiej części świata rozgrywały się rzeczy o których my – Europejczycy – wiemy niewiele.
Dalej płaska droga wiodła przez dżunglę, co było miłe i chłodne 😀 Ten odcinek był bardzo przyjemny i spotkałam na nim kilku miejscowych, zapewne powracających ze szczytu.
Od tego momentu już w moich myślach wyspach jawiła się jako ta naprawdę wyjątkowa, oraz jako ta, którą zobaczyć okazję ma niewielu. A jest to ukryta perła na końcu świata – tylko ci, którzy włożą wysiłek by tutaj dotrzeć są warci jej poznania 🙂
Kiedy znów zaczęłam się wspinać, pomyślałam że mogłabym tu prowadzić małe grupy turystów. Poczułam się już pewniej. Nie jak zagubiona białaska 😀
Na samym szczycie znajduje się jakiś przekaźnik bądź antena. Obok jest betonowy podest, na który prowadzą niewielkie schodki. I już! Szczyt zdobyty!
Patrzyłam na morze, zacumowane okręty, lotnisko w oddali, Kolonię w dole, rafę a nawet wraki, w tym mój ulubiony „Micro Glory”, który zrobił na mnie takie wrażenie. Trochę turkusu, trochę błękitu i dużo głębokiej zieleni. Co dziwniejsze, patrzyłam na to wszystko i nie docierało do mnie, że nie patrzę na obrazek, fotografię lecz na realne widoki. Że to, co widzą moje oczy, to naprawdę dzieje się tu i teraz, w czasie rzeczywistym.
Na szczycie zjadłam jabłko zwycięstwa – ten zwyczaj wziął się z filmu „Into the Wild”, choć właściwie „wziął” się to nie do końca odpowiednie słowo 😀 Po prostu jakimś cudem to „SuperApple” zawsze jest przy mnie w takich momentach 😀 Potem, powoli, nie śpiesząc się, zaczęłam schodzić w dół.
Przystanęłam na odpoczynek dopiero w tym samym miejscu co poprzednio i kierowana jakąś dziwną intuicją, skierowałam wzrok na małe drzewko.
To było drzewko Ylang Ylang!
Miało dwa żółte kwiaty, a gdy je oglądałam, na chwilę promienie słońca oświetliły mi je. Było to takie nieco mistyczne wspomnienie o Kubarym i jego grobie. Te drzewka na zawsze będą mi się z nim kojarzyć i dopóki one będą na wyspie, to ślad wspomnienia o nim będzie istniał.
Schodząc dalej w dół, teraz już w znakomitym humorze, napotkałam dwóch panów, sadzących roślinki w pełnym upale, na ostrym zboczu góry.
-Dzień dobry, co to za roślinkę panowie sadzą? – spytałam.
-Dzień dobry, to są banany-
-W takim upale to dość ciężka praca-
-Owszem – odpowiadał jeden z nich, być może ten drugi nie czuł się na tyle pewnie, by zamienić parę słów po angielsku – Podobał się widok z góry?-
-Tak, był naprawdę niesamowity!- odparłam zgodnie z prawdą.
Panowie zgodzili się, żebym zrobiła im zdjęcie. Następnie życzyłam im miłego dnia i poszłam w swoją stronę pełna podziwu dla ich pracy.
Zaczynałam odczuwać skutki zbyt długiego przebywania na gorącu, zwłaszcza przy takim wysiłku. Na szczęście w drodze powrotnej do Kolonii znajduje się przeuroczy hotel ze wspaniałą restauracją z widokiem na Magrove Bay. Zamówiłam pizzę, mając ochotę na coś europejskiego do zjedzenia. Ostatecznie nie zjadłam połowy. Miejsce było nad wyraz urokliwe, a rześki wiaterek pomógł mi się schłodzić i odpocząć.
W końcu też zaczęłam zauważać innych zwiedzających. Gdy wróciłam się do Dive Clubu napotkałam trzech Amerykańskich turystów.
Niestety w biurze Dive Clubu niewiele się dowiedziałam i nic nie załatwiłam. Muszę czekać na wiadomość – tak to wygląda – Island Life 😛
Uśmiechnęłam się na wiszącą tam ofertę pracy – poszukiwali sekretarki 😀 Oczywiście to było mało prawdopodobne, ale przez chwilę zastanowiłam się jakby to było, gdybym zamieszkała na wyspie 🙂
Kiedy wracałam do hotelu złapał mnie deszcz. Ale nie przeszkadzało mi to, wręcz przeciwnie. Szło mi się dobrze i pewnie, słuchając przy tym muzyki. Wiedziałam już gdzie jestem, oraz w którą stronę mam iść. Byłam też dumna i zadowolona z siebie, że dałam radę i nadal daję ze wszystkim.
Idą przez Kolonię już bez obawy witałam się po drodze z krajowcami. Cała mokra i w kapeluszu, jakbym przybyła z głębi najdzikszej dżungli, choć to tylko była jej namiastka, weszłam do hotelu, gdzie przy recepcji stał lekko zagubiony i nieporadny białas 🙂
-Też taka byłam – pomyślałam i minąwszy go poszłam do swojego pokoju, żeby wreszcie wziąć prysznic…